„NOC KUPAŁY”
Relacja „Inia” Zbigniewa Horodyńskiego, którą spisał przyjaciel - Jacek Woźniakowski.
„24 czerwca zjechali się do Zbydniowa goście na ślub kuzynki naszej Teresy Wankowiczówny z Iwonem Mierzejewskim. Było nas razem 18 osób. A więc moi rodzice, Andrzej, Haneczka i ja, wujostwo Wańkowiczowie z Teresą, pani Mierzejewska z synem Iwonem, pani Herubowiczowa z synem z pierwszego małżeństwa Czesławem Jeśmianem, siostra mojego ojca Maria Kowerska, której mąż Stanisław Kowerski z Zamościa zginął w Oświęcimiu, ciotka Krystyna Giecewiczowa z 12-letnim synkiem, Lolusiem, Halszka Meysztowiczówna oraz sąsiedzi pp. Erazm Mieszczański i Jan Sokołowski.
Ślub odbył się rano w kaplicy koło dworu. W czasie śniadania, w smutnym nastroju, który z niewytłumaczonych powodów wszystkim się udzielił, piliśmy zdrowie państwa młodych. Wzniosłem toast „Kochajmy się”…
Nagle przed domem zjawił się samochód terenowy SS z wmontowanym karabinem maszynowym, z którego żołnierz niemiecki puszczał w powietrze krótkie serie. Zaniepokojeni tą niezwykłą wizytą wybiegliśmy na ganek. Ojciec zapytał oficera siedzącego w samochodzie o powód strzelaniny. Niemiec odpowiedział śmiejąc się, że pokazuje maszynowy karabin szybkostrzelny ze specjalną amunicją. Krótką chwilę rozmawiał z ojcem, po czym samochód objechał gazon i znów padło kilka strzałów. Jak się później okazało, było to specjalne SS Jagdkommando, wysłane na pacyfikacje okolic nad Sanem….
Nadszedł wieczór. Koło dziesiątej wieczór w domu zapanowała cisza. Poza Andrzejem i mną wszyscy byli w łóżkach. …. W niespełna godzinę ktoś zaczął z całych sił walić do drzwi. Ciotka Kowerska otworzyła drzwi. Na progu stali esesmani. Krzyczeli:
- Jesteście wszyscy aresztowani za współpracę z bandytami, wszystkim wam należy się śmierć!
- Na śmierć jestem zawsze przygotowana – odpowiedziała ciotka.
Rozległ się strzał, ciotka upadła na progu domu. Trudno mi opisać, co się działo później. Słyszałem krzyki i strzały: serie z pistoletów maszynowych, z karabinu maszynowego, a potem pojedyncze strzały.
Jeśmian uciekł na dach przez górny taras. Leżał nieruchomo na szczycie. Zestrzelono go z karabinu maszynowego. Andrzej i ja wyskoczyliśmy z naszego pokoju. Na korytarzu zatrzymała nas matka.
- Chowajcie się – szepnęła i popchnęła nas na stryszek ukryty w końcu dużego strychu.
Na tym stryszku przechowywane były futra, srebro i różne wartościowe rzeczy. Potem pomału zamknęła za nami drzwi. Przeszła zaledwie kilka kroków; została zabita kilkunastoma kulami. Liczbę kul mogłem sprawdzić w cztery dni później, gdyż szlafrok leżał na tym samym miejscu, gdzie matka upadła.
Andrzej i ja z wielkim wysiłkiem oderwaliśmy trzy deski z podłogi i wsunęliśmy się między podłogę strychu a powałę... Słyszeliśmy krzyki, strzały, padanie ciał. Z tego, skąd krzyki dochodziły, zrozumiałem, że Halszkę Meysztowiczównę zastrzelono na schodach, wuja Stanisława Wańkowicza – w łóżku, ciotkę Aleksandrę Wańkowiczową raniono, słyszeliśmy jej głos, gdy wołała, że jest ranna, po czym nastąpiły strzały i zaległa cisza. W pokoju sypialnym zastrzelono Krystynę Giecewiczową i jej 12-letniego synka Lolusia.
Nie wiem ile czasu minęło, gdy raptem usłyszałem kroki dwóch ludzi chodzących po strychu – stanęli nad naszą kryjówką. Zaczęli przewracać rzeczy schowane na strychu. Postali i zeszli na dół. Po chwili z dołu, z hallu posypała się seria strzałów w kierunku naszej kryjówki. Jedna kula lekko drasnęła mnie w ramię, inne zahaczyły tylko o moje ubranie, przestrzeliwując rękaw koło łokcia.
Znowu mija dzień, nadchodzi trzecia noc. Jesteśmy coraz słabsi, nęka nas pragnienie, głód skręca kiszki, ciało cierpnie bo pozycja, której nie możemy zmienić, staje się męczarnią…. Trzeci dzień już się kończy. Nie spaliśmy i nie jedliśmy już trzy dni i trzy noce. Usta wysuszyło nam pragnienie…..
To już czwarta noc. W domu cicho. Po ostatniej kontroli Niemcy zapewne upewnili się, że nikogo w domu nie ma. ..
Samochody niemieckie odjechały sprzed domu. Zapadła cisza. Zaczynamy! Wypełzamy z naszego ukrycia. Andrzej jest tak słaby, że musimy chwilkę odpocząć…. Odchylamy drzwi na korytarz. Za drzwiami leży zakrwawiony szlafrok mamy. Podnoszę go i trzymam chwilę w reku. Idziemy cicho po korytarzu… Za węgłem domu stoi samochód, na ławce w ogrodzie siedzi żołnierz, chyba śpi….
Słychać zapuszczanie motorów, samochody odjeżdżają, pierwszy, drugi i po dłuższej chwili trzeci. W domu ani szmeru. W hallu pusto. Ani jednego płaszcza niemieckiego. Na kamiennej posadzce świeżo zmyte ślady krwi.
Skuleni przebiegamy do gęstych krzaków ogrodowych, kładziemy się w trawie i czekamy zmroku. W tej chwili jest dokładnie jedenasta rano. Jest 28 czerwca 1943 roku. Przespaliśmy się do południa, słyszeliśmy znów warkot samochodów, rozmowy i krzyki Niemców.
Zapadł wieczór. Księżyc późno wschodził, wyczołgaliśmy się więc z krzaków i dotarliśmy na folwark do karbowego. Gdy otworzył drzwi, patrzył na nas jak na upiory. Byliśmy upiorami, wracaliśmy z tamtego świata. Kochany Pan Szydło napoił nas i nakarmił, mówił, że Niemcy ciągle kogoś szukają i przesłuchują ludzi. Nikt żywy z pałacu nie wyszedł, ani z rodziny ani ze służby. Pożegnawszy się serdecznie z panem Szydło, ruszyliśmy bocznymi, polnymi drogami do zaufanego gajowego. Szliśmy przez łany wysokiego żyta i pszenicy, przez pola Zbydniowa.”
Następnego dnia po mordzie Fuldner udał się do Zbydniowa celem zabezpieczenia pozostałego mienia. Do pomocy wyznaczył swojego ogrodnika, Józefa Woźniaka. Jak się później okazało, aktywnego członka Armii Krajowej. Po przybyciu do dworu Horodyńskich zastał porażający widok „Przed głównym wejściem zobaczył Woźniak żarzącą się stertę spalonych rzeczy. Ściany i odrzwia postrzelane. Krew na schodach…. Wewnątrz meble były połamane, książki z półek na ziemi, pełno rozbitej porcelany i szkła, ślady rozbitych o ścianę butelek wina. Podłoga mokra od wina i krwi… Wielkie łoże z kolumnami w głównej sypialni połamane. Widać było, że ktoś tu walczył. W sypialni gości strzelano w łóżkach – pościel zakrwawiona, smugi krwi na podłodze od łóżka do drzwi i na schody, po których wleczono zabitych”.
Również kilka dni po morderstwie w pomieszczeniach dworu był doktor Eugeniusz Łazowski: „Dwór był pusty. Weszliśmy do środka. Podłogi już były z grubsza zamiecione i umyte. Niewiele zmniejszyło to grozę zniszczeń. […] Piękny hall z kolekcją starej broni na ścianie. Naprzeciwko półki z wartościowymi księgami. Wytworny salon, obrazy, dywany, antyki… Wszystko w tragicznym nieładzie, rozrzucone i pogruchotane. Przed głównym wejściem – stos popiołu i niedopalonych szmat. Poszliśmy w stronę zbiorowej mogiły. Ziemia była już wyrównana. Towarzysz ostrzegł nas, że grób może być podminowany. […]Pod stajnią stała ogrodowa platforma. Tą platformą wozili Niemcy pomordowanych do wspólnego grobu. Jeszcze nie była obmyta z krwi, obsiadły ją roje much i os.”
Zbigniew i Andrzej, uratowani z masakry synowie Horodyńskiego, nie ustawali w walce z hitlerowcami. Brali udział w różnych akcjach zbrojnych w Warszawie, organizowanych przez Armię Krajową. Zbigniew „Fredro” był uczestnikiem pięcioosobowej grupy, która na rozkaz podpisany przez pułkownika Emila Augusta Fieldorfa "Nil", szefa Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej w Warszawie, przeprowadziła akcję "F" - likwidacja Martina Fuldnera – inicjatora mordu na całej rodzinie.
Obydwaj zginęli bohaterską śmiercią.. Andrzej został zabity w walce w czasie ubezpieczania zamiaru odbicia więźniów z Pawiaka, Zbigniew zaś, raniony, został zamordowany przez Niemców na Pawiaku.
Najstarszy syn Horodyńskich, Dominik, był członkiem Uderzeniowych Batalionów Kadrowych AK na Wschód od Bugu, później walczył w Powstaniu Warszawskim i był adiutantem generała Jana Mazurkiewicza "Radosława". Do Zbydniowa nie powrócił.